Skupiam się na ostatniej sekundzie ciszy przed początkową Arią i na tej pierwszej po końcowej. Jakbym dotykał wszechświata przed narodzinami i po zgonie. W kilkudziesięciu minutach muzyki Bach zawarł metaforę życia. Aria jest jej komórką pierwotną – embrionem, z którego wszystko wynika. Od niej zaczyna się homerycka podróż na klawiaturze, gdzie zakodowane są ludzkie tragedie i radości – to “być albo nie być” w pigułce. Wariacje są filozoficzną syntezą naszej chwili na Ziemi, pełną olimpijskich uniesień i upadków. Także zabawnych zbiegów okoliczności i stanów zadumy.
Słuchając Wariacji Goldbergowskich, starzeję się wraz z Bachem w jedynie słusznym kierunku. Chwyta mnie za ucho jak ojciec, ale pozwala dojrzewać we własnym rytmie. Jest uniwersalnym przewodnikiem duszy – już po pierwszym łyku tlenu wiemy przecież, że będzie ten ostatni. Podobnie jest z Wariacjami. Jeśli przejdziemy przez nie roztropnie, w numerze trzydziestym czeka nas rozgrzeszenie, a końcowa Aria wcale nie musi być strachem wszystkich strachów. W niej pojawia się zapowiedź wniebowstąpienia, które nie potrzebuje religii – tak brzmią akordy nieśmiertelności.
Autor
Komentarze czytelników
Pozostaw komentarz...
Komentarze nie są potwierdzone zakupem